To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ
Po drugiej stronie krzywego zwierciadła...

Klinika - Recepcja i poczekalnia

Anomander - 27 Listopad 2016, 02:49
Temat postu: Recepcja i poczekalnia

Recepcja i poczekalnia to w zasadzie jeden wielki pokój, w którym poza miejscami do siedzenia, kwiatkami i stoliczkiem z napojami (kawa, herbata, woda z sokiem) znajdują się też jedne z wielu schodów na wyższe kondygnacje budynku. Pod tymi drewnianymi schodami leży wielka biała skóra czegoś, co ongiś było zapewne niedźwiedziem. Na tej skórze wartę swoją, zarówno w dzień jak i w nocy pełnią niewiele mniejsze od rzeczonego wcześniej niedźwiedzia psy. Przy małym drewnianym biurku naprzeciwko drzwi wejściowych służbę pełni marionetka-recepcjonistka. To właśnie w tym miejscu pacjenci rozpoczynają swój pobyt w klinice. Tu następuje wstępna segregacja na tych, którymi personel ma się zając w pierwszej kolejności i tych którzy mogą jeszcze przez chwilę poczekać na przyjęcie do gabinetu.
Czasami w nocy, gdy klinika pogrąża się już we śnie, dyrektor placówki siada na małym, drewnianym krześle nieopodal schodów i zapaliwszy świece w kinkiecie oddaje się lekturze lub głaszcząc psa odpoczywa i relaksuje się po całym dniu pracy.

Bane - 27 Listopad 2016, 12:50

Droga do kliniki była długa, musieli skorzystać z pociągu. Początkowo Bane myślał, że będzie to zwykła ciuchcia, z dużą parową lokomotywą, jak w starych amerykańskich filmach westernowych. Jakże się pomylił...
Na stacji zaczepił go strażnik, chyba jeden z tych którzy wcześniej z nimi rozmawiali - wręczył Bane'owi list zaadresowany do dr Anomandera, małą mapkę i pokierował słownie gdzie mają wysiąść by dotrzeć do kliniki.
Podróż minęła spokojnie, chociaż Bane przez cały czas czuł niepokój - ten pociąg leciał! Przez okna nic nie było już widać, bowiem szybko zapadła noc. Tulka spała wtulona w niego, chyba ból brzucha trochę ustąpił. Amber leżała skulona u stóp białowłosego. Bane miał czas by trochę porozmyślać.
Anomander. Nie wiedzieć czemu, mężczyzna wyrobił sobie już jasną sylwetkę tajemniczego lekarza. I tak, w jego głowie na dźwięk imienia medyka, pojawiała się uśmiechnięta twarz szaleńca z posklejanymi w strąki rudymi włosami, szalonymi oczami i w poplamionym fartuchu. Wizja była upiorna, ale Bane wolał przygotować się na najgorsze, by potem ewentualnie być mile zaskoczonym.
Gdy wysiedli, skierował się w kierunku wskazanym na mapce. Amber dreptała sennie, widać, że była zmęczona. Białowłosy przykucnął więc i pozwolił zwierzątku wskoczyć do torby - widział, jak wcześniej nosiła ją tak Tulka.
Klinika nie była daleko, gdy dotarli pod bramę Bane już wiedział, że są pod dobrym adresem. Budynek robił wrażenie mimo, że w ciemnościach niewiele było widać. Podjazd był długi ale na szczęście brama była otwarta.
Bez wahania skierował się do wielkich drzwi i wszedł do środka. Nie zapukał, przecież do takiej placówki się nie puka. Tulka była zmęczona i bardzo senna, ale Bane nie widział potrzeby by się spieszyć skoro objawy ewentualnego zatrucia przeszły.
Trzymając dziewczynkę na rękach a Amber schowaną w torbie, podszedł do niewielkiego biurka. Stała za nim ładna kobieta i pewnie gdyby nie okoliczności, Bane standardowo spróbowałby małego flirtu - no co, jest facetem, i to kawalerem. Wolno mu.
Nie rozglądał się po pomieszczeniu, jeszcze będzie na to czas. Poprawił dziecko na rękach.
- Dobry wieczór. - powiedział poważnie - Mam tutaj chorego malucha. - dodał wskazując głową na dziecko - Kilka godzin temu przejadła się i próbowała zwymiotować, ale nie to jest powodem naszej wizyty. Dziewczynka złamała skrzydło, zrosło się ale prawdopodobnie źle. Narzekała na ból. - wyjaśnił, nie przyznając się kto jej to skrzydło spartolił.
Amber nie ruszała się, gdyby nie to, że wiedział, że wszystko z nią dobrze, pomyślałby, że się tam udusiła. Zwierzę najprawdopodobniej poszło spać. Tulka wtulała się w niego, sam nie wiedział czy spała czy po prostu siedziała sobie obojętnie, nie odzywając się grzecznie. Niestety, w szpitalu nikt delikatny nie będzie - Bane doskonale wiedział co ze źle zrośniętym skrzydłem trzeba zrobić. Nawet jeśli lekarz który ją przyjmie będzie miał podejście do dzieci, nie będzie zważał na to, że Tulkę zaboli. Musi zaboleć, tak już niestety jest.
W głowie miał obraz dr Anomandera, sam ze sobą stawiał zakłady czy się pomyli czy jednak Anomander będzie miał metr wzrostu i żółty cylinder, albo szaleństwo w oczach.
- Mam też list do niejakiego pana Anomandera van Vyvern. - dodał - I polecenie by przekazać go osobiście. Czy dyrektor jest może w placówce?

Tulka - 27 Listopad 2016, 15:43

Gdy tylko usiedli już w pociągu, dziewczynka od razu wtuliła się w Cyrkowca i zasnęła. Początkowo miała lekki problem ze snem, jednak z upływem czasu ból brzucha zanikał, dzięki czemu mogła spokojnie oddać się drzemce. Nie zwróciła nawet uwagi, że pociąg ten nie jechał po szynach to jak to było w Świecie Ludzi, tylko leciał. Gdyby to zauważyła, pewnie całkowicie odechciało by jej się spać i siedziała by przy oknie, przyklejona do szyby, próbując cokolwiek zobaczyć w ciemności.
Obudziła się dopiero, gdy Bane podniósł ją i wyniósł na zewnątrz. Wtuliła się do niego mocniej czując zimne, nocne powietrze i przeszedł ją dreszcz. Poruszyła delikatnie zdrowym skrzydłem, jakby chciała się nim otulić, szybko jednak zrezygnowała z pomysłu. Pozwoliła się nieść i nie odzywała się, rozglądając się delikatnie. W sumie to nie powiedziała nic odkąd opuścili obozowisko. Była chyba zbyt zmęczona. Mimo iż chwile wcześniej tryskała energią, przez nudności, straciła ją całkowicie.
Nie było jej do końca wygodnie, nie wierciła się jednak. Zastanawiając się jak to będzie teraz wszystko wyglądać. Czy daleko do kliniki, jaki będzie pan doktor, który się nią zajmie. Wiedziała, że leczenie skrzydełka nie będzie przyjemne. W sumie...jakie leczenie jest przyjemne? Nawet jeśli jest się przeziębionym i leży spokojnie w ciepłym, wygodnym łóżeczku to i tak jest coś co przeszkadza w miłym odpoczynku. A to ból głowy, albo brzucha, a to gorączka czy też katar. Często ten czas, w którym można pomyśleć, że można się cieszyć z braku obowiązku chodzenia do szkoły i pisania sprawdzianów, zakłócały same leki czy wizyty lekarza domowego. W sumie dziewczynka nigdy w szpitalu nie była. Nawet, żeby kogoś odwiedzić. Widziała tylko gmach, w Glassville i często go mijała, w tracie swoich licznych spacerów. Wszystkimi zajmował się ich prywatny lekarz, a Julia nie była nigdy na tyle chora, żeby trzeba było się jakoś mocno przejmować. W sumie...to ona strasznie rzadko chorowała, ale cóż...zawsze musi być ten pierwszy raz prawda?
Gdy weszli do budynku, dziewczynka lekko postawiła swoje uszka i zaczęła się ciekawsko rozglądać. Robiła to jednak w miarę dyskretnie i nie odciągało to całkowicie jej uwagi od tego co się dzieje. Grzecznie przywitała się z panią przy biurku i wsłuchiwała się w słowa wujka. Jakby na potwierdzenie jego słów, poruszyła nieświadomie skrzydełkami i leciutko się skrzywiła. Nie bolało bardzo, jednak na tyle aby grymas pojawił się na jej twarzyczce. Nic jednak nie powiedziała nie chcąc przerywać mężczyźnie.

Anomander - 28 Listopad 2016, 04:09

Klinika pogrążona była we śnie zatem i on mógł odpocząć. Zszedł do poczekalni i odpaliwszy świece w kinkiecie usiadł na krześle. Wielki pies imieniem Edi, który pełniąc swojego rodzaju wartę, do tej pory leżał spokojnie na skórze upolowanego niegdyś albinotycznego niedźwiedzia podszedł i położył mu łeb na kolanie. Wierne, bursztynowe oczy wpatrywały się w niego z mieszanką czci i oczekiwania. Pogłaskał pomarszczony łeb, wyczuwając pod skórą potężne sploty mięśni szczęk i karku. Patrzył na psa albo raczej „przez” psa. Kochał swoje psy a one kochały jego. Gdyby tylko Lili mogła je zobaczyć. Te ogary były spełnieniem marzeń o psie. Wierne, niezwykle silne, wyrozumiałe dla słabszych i mniejszych istot (chyba, że komenda nakazywała co innego), do przesady odważne, delikatne ale i bezwzględne, ślepo oddane, obdarzone doskonałym wiatrem i pasją łowiecką psy, były owocem ich wspólnej pracy. Niestety Lili nie doczekała końca prac. Przez chwilę drapał zwierzaka za uchem. Popatrzył jeszcze raz w oczy psu i kciukiem wytarł mu z oka „śpioszka”. Pies zamerdał krótkim ogonem, polizał rękę swojego opiekuna i poszedł ponownie się położyć na skórze. Teraz i on mógł odpocząć.
Przyjemny zapach topionego pszczelego wosku wypełnił przestrzeń dookoła niego. Ten zapach go uspokajał i kojarzył się z domem. Wziął do ręki książkę i rozłożył ją na ostatnio czytanej stronie. Światło świec sprawiało, że wersy tekstu wiły się jak węże. Zagłębił się w lekturze.

„(...)Szybciej koń pędzi od jelenia,
Jakby do walki mknął. Drży ziemia.
To nagle dęba staje w skoku,
Rozdyma chrapy i z krwią w oku
Słucha, o drogę wiatru pyta,
To znów raptownie rwie z kopyta,
Z rozwianą grzywą, w ...”


Oczyma wyobraźni widział tego konia. Widział jak wiatr rozrzuca jego grzywę w pełnym cwale. Widział ziemię trzaskającą spod tętniących kopyt i szum powietrza zasysanego w chrapy. Czuł zapach powietrza zapisanego w wersach poematu. Ze świata fantazji wyrwało go, podobnie jak wystrzał z broni podrywa do lotu spłoszone ptaki, ciche pytanie recepcjonistki-marionetki czy czegoś się napije. Pokręcił tylko głową i poparł to dodatkowo ruchem dłoni, który oznaczać miał zaprzeczenie. Marionetka cicho wróciła za ladę recepcyjnego biurka a on ponownie zagłębił się w lekturze.

„(...)Szybciej koń pędzi od jelenia,
Jakby do walki mknął. Drży ziemia.
To nagle dęba staje w skoku,
Rozdyma chrapy i z krwią w oku
Słucha, o drogę wiatru pyta,
To znów raptownie rwie z kopyta,
Z rozwianą grzywą, w ...”

Już miał przeczytać kolejne słowo. Miał poznać ukrytą w wersie tajemnicę i dowiedzieć się co było dalej, gdy koń zamarł w skoku, wiatr zatrzymał się w jego grzywie, czas wstrzymał swój łaskawy bieg a do realnego świata przywróciło go rozentuzjazmowane futrzaste tornado w postaci wielkiej czarnej suki, o wiecznie uśmiechniętym pysku, której jakimś cudem udało się wejść do Kliniki tylnymi drzwiami. Przestał już się zastanawiać jak ważąca bez mała 80 kg Gruba Berta dostawał się do środka. Ona była po prostu inna niż wszystkie ogary. Sprytem przewyższała zapewne niektórych ludzi a połowa jej uporu w dążeniu do sobie tylko znanego celu wystarczyłaby do obdzielenia całego stada osłów. Przydomek „Gruba” nadał jej dla podkreślenia słusznych rozmiarów sunieczki, a fakt, że instynktu łowieckiego nie było w niej za grosz rekompensowała podwójną porcją żywiołowości i czujności. Czujna była jak żaden inny pies. Nigdy, przenigdy nie przepuściła okazji by wskoczyć mu na kolana czy wylizać po twarzy z gorliwością godną lepszej sprawy. Zawsze była pierwsza przy miskach i zanim inne psy zorientowały się, że ich opiekun nie wystawił im w ramach psikusa pustych misek ona już kończyła ostatnią porcję i razem ze sforą spoglądała z nadzieją. Czujność była jej niewątpliwą zaletą i prawdziwą gehenną dla reszty stada. Berta miała też tę niezwykła umiejętność, że sucha koszulę potrafiła zamienić w całkowicie zaślinioną z zaledwie trzy i pół minuty. Oczywiście jeśli wcześniej niczego nie piła, bo gdy napiła się wody to czas skracał się prawie o połowę. Pogłaskał i poprzytulał rozradowaną psinę po czym odesłał ją na posłanie do Ediego, który fakt zauważenia czterołapej samicy wielkości małego płetwala skwitował leniwym uniesieniem powieki i zapadł w dalszy sen. Otrzepał ubranie z sierści, kawałkiem wyjętego z sekretarzyka papierowego ręcznika otarł kapki psiej śliny i powrócił do lektury.

„(...)Szybciej koń pędzi od jelenia,
Jakby do walki mknął. Drży ziemia.
To nagle dęba staje w skoku,
Rozdyma chrapy i z krwią w oku
Słucha, o drogę wiatru pyta,
To znów raptownie rwie z kopyta,
Z rozwianą grzywą, w ...”

Tym razem lekturę przerwało mu wypalenie się świecy. Jej płomyk słabł, słabł aż w końcu poddał się i zgasł. Westchnął głęboko z pewną dozą irytacji, wstał, i z sekretarzyka, na którym leżały książki wyjął dwie świece. Cóż począć, taka natura rzeczy i woskowych świec, że to co dobre szybko się kończy. Zdmuchnął pozostały w kinkiecie ogarek, wyjął go i zdrapawszy przypominające festony nacieki z wosku wstawił nowe świece. Ogień nieśmiało objął knot bo po chwili, podniecany delikatnym zapachem, miękkością i wilgocią woskowej świecy wystrzelić w górę. Przez chwilę patrzył na płomyk jakby upewniając się czy nie zamierza on nagle zgasnąć pogrążając jego i świat ukryty w literach w egipskich ciemnościach. Płomyk nie zamierzał gasnąć, wgryzał się w świecę łapczywie i spełzał po knocie co raz niżej.
Odwrócił się plecami do kinkietu i szeroko rozpostarł swoje wielkie skrzydła, które jako żywo przywodziły na myśl te, którymi w legendach machały smoki. Dawno ich nie prostował i teraz zastałe mięśnie lekko zaprotestowały. Obiecał sobie, że w kolejnej chwili wolnego czasu pójdzie polatać, choćby przez chwilę. Przez chwilę obserwował własny cień, który tańczył na ścianie animowany płonącym za nim ogniem. Pokręcił głową, zwinął skrzydła i ponownie usiadł na krzesełku by pogrążyć się w lekturze.

„(...)Szybciej koń pędzi od jelenia,
Jakby do walki mknął. Drży ziemia.
To nagle dęba staje w skoku,
Rozdyma chrapy i z krwią w oku
Słucha, o drogę wiatru pyta,
To znów raptownie rwie z kopyta,
Z rozwianą grzywą, w ...”

Drzwi wejściowe zaskrzypiały cicho i znowu koń nie skończył skoku a czas wstrzymał bieg. Znowu przeszkodzono mu w lekturze i to już po raz czwarty. Był bliski tego by wstać, rzucić popularnym w Świecie Ludzi, niemal tradycyjnym, wulgarnym określeniem najstarszego zawodu świata na „k”, którym w żadnym razie nie był „kamieniarz” i poszukać kogoś lub czegoś, komu lub czemu należy się słuszna odpłata za naruszanie spokoju. Kurwa mać! To jest placówka medyczna nie burdel! Tu nie wchodzi się o drugiej w nocy od tak!
Chyba, że coś się stało. Coś co wymaga natychmiastowej interwencji.
W myślach policzył do pięciu i uspokoił się niemal natychmiast.
Odłożył książkę i obserwował trwając w bezruchu.
Tym razem ze świata lermontowskiego poematu wyrwało go wejście do Kliniki dwójki ludzi. Oba ogary obudziły się gdy tylko skrzypnęły drzwi wejściowe i teraz, w pełnej gotowości, obserwowały nowo przybyłych. Wysoki, siwowłosy, choć na oko młody mężczyzna, o niezdrowym odcieniu skóry i dziwnych oczach, szedł w stronę biurka recepcji niosąc torby a na rękach „Cholera-Wie-Co” ze skrzydłami i uszami podobnymi do lisich. Owe Coś, aktualnie niesione na rękach, nastawiało uszy i zaczęło się rozglądać co znaczyło, że żyje i nie jest w stanie krytycznym. Zatem czemu przyszli w środku nocy?
Edi wciągnął kilka razy powietrze łapiąc w nozdrza woń dziwnej dwójki i wyraźnie pobudzony tym co wyczuł spiął się do skoku. Berta też obserwowała i widać było, że zastanawia się czy skoczyć na nich z zębami i iście lwim rykiem czy też z mokrym jęzorem i paszczą o iście diabelskim uśmiechu.
Anomander zaś siedział bez ruchu i przysłuchiwał się krótkiej wymianie zdań z recepcjonistką.
Zatem przyszli w środku nocy, bo rzeczony „Maluch” złamał skrzydło, które zdołało się już zrosnąć i kilka godzin wcześniej żarł, żarł się aż się porzygał? Słodko. Zaiste sprawa priorytetowa. Przypadek wymagający pilnej konsultacji o godzinie drugiej w nocy. Chwała, że „Maluch” nie dostał sraczki…
Prawy kącik ust drgnął jakby ich właściciel uśmiechnął się półgębkiem do swoich myśli. Spoważniał gdy usłyszał dalszą część rozmowy.
Zatem mieli do niego list? Dobrze, chętnie zobaczy „co” i „kto” od niego chce.
- To ja - powiedział niskim głosem odkładając książkę, wstając z krzesła i delikatnie rozpościerając skrzydła. Podszedł do nich i spojrzał mężczyźnie w oczy. Jeśli nowo przybyły miał dziwne oczy to oczy Anomandera o barwie lekko zabarwionego na niebieskiego lodu śmiało mogły iść z nimi w paragon. Z niemałym zdziwieniem zauważył, że ów człowiek jest niemal tego samego wzrostu co on. No, może o kilka centymetrów niższy.
- W czym mogę Panu pomóc?- zapytał rzeczowo spoglądając na dziecko na rekach białowłosego.
Nieznacznym gestem ręki dał znać psom, że póki co, mają pozostać na miejscach a następnie wyciągnął rękę po list.

Bane - 28 Listopad 2016, 09:09

I faktycznie, Bane pomylił się co do wyglądu dr Anomandera. I pewnie gdyby był bardziej wylewny w okazywaniu emocji, odetchnąłby z ulgą.
Początkowo nie zwrócił uwagi na mężczyznę siedzącego w kącie i jego psy. Skupił uwagę na recepcjonistce, może dlatego, że był już trochę zmęczony. Już drugi raz pozwolił sobie na takie przeoczenie i nie był z tego zadowolony. Zwalił winę na zmęczenie ale nie zmienia to faktu, że będzie musiał się przypilnować. Nie po to miał wyostrzone zmysły by z nich nie korzystać.
Kiedy jednak usłyszał stanowcze "To ja", odwrócił się w tamtym kierunku. Ujrzał idącego w ich stronę wysokiego, postawnego mężczyznę o sięgających ramion czarnych włosach. I nie byłoby w nim nic dziwnego gdyby nie niepokojące, ogromne nietoperze skrzydła. No cóż... Bane będzie musiał przywyknąć, że nie dość, że co trzecia napotkana przez niego osoba jest ofiarą gwałtu, a co druga ma skrzydła. Widocznie taki urok tej krainy.
Ale cóż to! Czyżby w nienaturalnie jasnobłękitnych oczach wysokiego mężczyzny ujrzał cień irytacji? Miał ochotę parsknąć śmiechem i poklepać kolegę po fachu po ramieniu mówiąc "Znam twój ból, stary". Tak wyglądał lekarz, któremu właśnie przerwano odpoczynek - niby nic nie powie, niby się nie skrzywi, ale w środku warczy i bluzga na pacjentów.
Bane przypomniał sobie czasy kiedy to i jego wyciągano w nocy z łóżka. Hmm... Z tym, że nie zawsze w tym łóżku spał, o nie. I właśnie takie przypadki, gdy nie spał, były najbardziej denerwujące.
Nie patrząc na zegarek wiedział, że jest środek nocy. Powstrzymał się od poufałego poklepania doktora po pleckach, nie był na tyle głupi by zaryzykować utratą ręki lub życiem - leżące nieopodal psy były spięte i gotowe. Dobrze, że leżąca w torbie Amber nie ruszała się.
Gdy tamten wyjął rękę po list, Bane podał mu go z poważną miną. Nie wiedział co w nim jest*, nie miał po drodze ochoty go ukradkiem otwierać. Może dlatego, że widniała na nim pieczęć lokalnych władz.
- Witam, miło poznać. - powiedział krótko - Właściwie to sprowadza mnie tutaj ów list, ponieważ polecono mi doręczyć go jak najszybciej. A małą przyniosłem przy okazji. - postawił dziewczynkę na podłodze bo mimo, że nie była ciężka, trochę się już zmęczył.
Oczy doktora były niepokojące. Lodowate ale jednak błyskające co chwila czymś w rodzaju ognika, który miał oznaczać, że ich właściciel wcale do najłagodniejszych nie należy. Były na swój sposób niesamowite. Dodatkowo niezwykłości dodawało im to, że Bane widział je jeszczcze jaśniejszymi niż były w rzeczywistości. Wzrok białowłosego potęgował bowiem natężenie kolorów.
- Kilka dni temu złamała skrzydło. Zrosło się, ale bez wątpienia zostało źle poskładane. - powiedział - Z każdym dniem narzeka na coraz większy ból. - wskazał na dziecko po czym dotknął zranionego skrzydła.
Rozumiał zirytowanie dr Anomandera. Sam też nie lubił gdy w Świecie Ludzi ktoś wydzierał go w środku nocy. A już nigdy nie zapomni gdy o 3 w nocy przyjechała kobieta, której ktoś złamał nos i ona żąda natychmiastowej, fachowej pomocy. Ostatecznie skończyło się dobrze, nos był tylko trochę skrzywiony... Ale dobrze, że do kliniki Bane'a nie wpadła wtedy z wizytą kontrolną policja. Poszedłby na 24h za bycie pod wpływem. Ach... Te lata beztroski.
- Proszę wybaczyć najście o tej porze. - powiedział krótko - Proszę zrozumieć... Nie chcę mieć na głowie gwardii. Dano mi jasno do zrozumienia, że jestem obserwowany i list ma zostać dostarczony bezzwłocznie i bez nieczystych gierek. Podobnie jak i dziecko.
Patrzył w oczy mężczyźnie, nie czuł się jakoś specjalnie onieśmielony ale musiał swoje odrobinę zmrużyć bo kolor był bardzo jasny i odrobinę rażący. Z resztą... Możliwe, że Anomander będzie jego pracodawcą. Muszą się do siebie jakoś przyzwyczaić. Niekoniecznie polubić, chociaż i to byłoby mile widziane. Przyzwyczaić.



*do ustalenia między graczami

Tulka - 28 Listopad 2016, 09:43

Gdy Anomander, który wcześniej siedział bez ruchu, odezwał się, Tulcia od razu skierowała wzrok w jego stronę. Widząc wysokiego mężczyznę, mimowolnie spięła się i położyła uszka. Nie potrafiła zapanować jeszcze nad reakcjami na nowo poznanych facetów, nadal na ich widok oblewał ją strach. Grzecznie się jednak przywitała - dobry wieczór - powiedziała cichutko, unikając z nim kontaktu wzrokowego.
Jej uwagę jednak szybko odwróciły jego skrzydła. Widząc je, jej uszy znów powędrowały ku górze i mimo strachu, który nadal można było wyczytać w jej oczach, patrzyła na nie z wielkim zainteresowaniem. Nie widziała w końcu jeszcze nikogo ze skrzydłami innymi niż jej własne, czy te, które posiadała Jocelyn. Wiedziała, że są też inne odmiany skrzydeł, w końcu oglądała z wujkiem książkę o ich anatomii, jednak na żywo nie miała jeszcze okazji się o tym przekonać.
Gdy Bane postawił ją na ziemię, dziewczynka szybko schowała się za nim. Wyglądała jednak zza jego pleców z zainteresowaniem, cały czas przyglądając się błoniastym skrzydłom lekarza, która przypominały jej te, które oglądała w książkach o smokach. Uznała nawet, że jego nazwisko "van Vyvern" bardzo do niego pasuje, właśnie przez ten jeden element na jego plecach. Nie odzywała się ale spokojnie pozwoliła wujkowi dotknąć swojego obolałego skrzydła, które mimowolnie odsunęło się od dłoni Bane'a gdy tylko ta zerknęła się z nim. Zerknęła też na Cyrkowca, szybko jednak jej wzrok wrócił na mężczyznę przed nimi.
Po chwili jednak jej oczy powędrowały w kierunku miejsca, z którego Anomander do nich podszedł i zauważyła tam dwa wspaniałe ogary. Zmieniła trochę pozycję, by lepiej je widzieć, nie zbliżała się do nich jednak. Za to wpatrywała w nie z fascynacją. Tak wielkich ogarów jeszcze nie widziała. Trochę przypominały jej kilka ras, ale nie była to żadna z nich. Szybko w głowie przeszukała swoje archiwum, jednak nie znalazła żadnej rasy, która by idealnie do tego pasowała. Uznała, że najpewniej jest to jakaś specjalna hodowla. Miała ochotę popytać doktora o psy, jednak wiedziała, że lepiej nie przerywać dorosłym, którzy rozmawiają na jakieś ważne tematy, a słysząc co mówi Bane, wiedziała, że właśnie o ważnych sprawach rozmawiają.
Machnęła lekko ogonkiem i delikatnie rozprostowała zdrowe skrzydło, by trochę rozruszać zastałe mięśnie. Poruszyła nim kilka razy, miała ochotę zrobić to samo również z drugim skrzydłem, szybko jednak się zreflektowała, przypominając sobie jak skończyło się to przy dworcu, gdy postanowiła się najzwyczajniej przeciągnąć. Nie należało to do przyjemnych rzeczy i wolała zbyt szybko tego nie powtarzać. No chyba, że będzie to konieczne, ale tylko wtedy...w końcu raczej leczenie czegoś takiego na pewno nie będzie należało do najprzyjemniejszych i będzie to skrzydło trzeba ... potrząsnęła głową, chcąc odgonić te myśli. Wiedziała, że to będzie konieczne, wolała jednak jak na razie o tym nie myśleć. Chyba jak na ten moment wystarczył jej ten stres, że stał przed nimi wielki mężczyzna, który nie wyglądał na zbyt łagodnego i dziewczynka nie chciała mu podpadać zaraz na początku ich wizyty. Za dużo nasłuchała się o wrednych lekarzach, którzy mścili się na pacjentach. Cóż...w internetach i książkach różne rzeczy się znajduje prawda? Do tego miała rodziców, którzy nie za bardzo przepadali za lekarzami, choć dziewczynka nie miała pojęcia czemu tak jest. Do tego przyszli o dość nieludzkiej porze i to wbrew temu co mówił wujek, była jej wina, w końcu to ona zjadła za dużo i zdenerwowała wujka, a nie jakiś strażnik z listem. Wolała więc jak na razie się nie wtrącać.
Wpatrywała się w psiaki, mając cały czas mocno postawione uszka. Mimowolnie wsunęła też rękę do swojej torby, aby dać znać lisiczce, że nic się nie dzieje i żeby nie wychodziła z niej. Jej przyjaciółka na pewno wyczuła niebezpieczeństwo, lepiej jednak by nie wyskoczyła nagle z torby, gdyż psy mogą za nią ruszyć w pogoń. Jak nie po to aby ją upolować to na pewno aby się z nią pobawić, a przy takich rozmiarach nie trudno o jakąkolwiek tragedię.
Spoglądała tak to na psy to na rozmówcę Bane'a, grzecznie jednak im nie przerywając i stojąc cały czas za plecami Cyrkowca.

Anomander - 30 Listopad 2016, 01:51

Anomander przyjął list od przybysza i zdawałoby się, że reszta tego co powiedział Białowłosy zupełnie go nie interesowała. Ot zwykłe bla... bla.. bla... przybyliśmy... bla... bla... bla... skrzydło się zrosło... bla... bla... bla... proszę wybaczyć.
- Rozumiem – skwitował
Nie podobała mu się wzmianka o liście od lokalnych władz, ale nie dał po sobie niczego poznać.
Musiał ich rozdzielić. Rozbicie stada to podstawa skutecznej eliminacji wybranych osobników.
Przeniósł lodowate spojrzenie na dziecko o wyraźnie zwierzęcych cechach. Mała istota lekko go zaciekawiła, bo albo jedno z rodziców było wielbicielem erotyki międzygatunkowej i dzieciak taki się urodził, albo, co wydawało się bardziej prawdopodobne, dzieciak nabył tych cech. Możliwe, że w podobny sposób jak on sam.
Cześć – powiedział wpatrując się w oczy dziecka jak wąż w małą, bezbronną myszkę – Weź swoje rzeczy i przejdź proszę do pokoju wypoczynkowego. Alice i Berta cię zaprowadzą.
Powiedziawszy to skinął na recepcjonistkę-marionetkę a ta z uśmiechem podeszła do dziewczynki zapraszając ją do pokoju, który znajdował się po przeciwnej stronie korytarza. Następnie spojrzał na wielką samicę ogara.
- Do pokoju – powiedział spokojnie po czym dodał cicho tak by suka mogła to usłyszeć– Pilnuj.
Cóż, losowi trzeba pomagać jak się da. Berta może nie miała instynktu łowieckiego, może i była stosunkowo powolna ale bez problemu zagryzie dzieciaka gdy dostanie rozkaz. Ot, taki środek bezpieczeństwa. W końcu jak to mawiają w Świecie Ludzi „Strzeżonego Pan Bóg strzeże”, ma to miejsce zwłaszcza wtedy gdy działasz dla MORII a do twoich drzwi właśnie zapukał goniec z listem od autochtonów, którzy ewidentnie nie przepadali za organizacją do której należysz.
Poza tym nie lubił rozmawiać w towarzystwie dzieci. Zawsze coś im się wyrwie w najmniej odpowiednim momencie.
Obejrzał pieczęć dokładnie, wyjął zza pasa nóż i wyciął ją wraz z kawałkiem koperty. Wzór pieczęci się może przydać. Odciętą pieczęć lakową schował do szuflady.
Nadeszła pora by przyjrzeć się temu co zawierała koperta. W sumie na czytanie przyjdzie pora za jakiś czas ale warto choć zerknąć co w trawie piszczy.
Jako pierwsze w ręce wpadły mu dokumenty.
Bla... bla... bla... Julia Renard... bla... bla... bla... w świecie ludzi... bla... bla... bla... opętaniec po przeszczepie. Dobrze. Erotykę międzygatunkową można odrzucić.
Zerknął na druga kartę.
Bla... bla... bla... Bane Blackburn... bla... bla... bla... w świecie ludzi ... bla... bla... bla... oooo cyrkowiec a to ci heca ...bla... bla... bla... chirurg. Może być przydatny.
- Cóż, Panie Blackburn, porozmawiajmy chwilę o tym liście i Julii - powiedział Anomander jakby właśnie Bane przestał być przeźroczysty i zmaterializował się pośrodku placówki – Zgaduje, że nie wie Pan co było w liście? Och, no jasne że Pan nie wie. Mam jednak nadzieję, że zdaje sobie Pan sprawę z tego jak ongiś karano gońców przynoszących złe wiadomości?
Powiedziawszy to schował nóż do pochwy na pasku.
W międzyczasie z pokoju gościnnego do recepcji wróciła Alice.
- Niech się Pan jednak nie przejmuje. To tylko dokumenty i jakieś dodatkowe papiery, których teraz nie wypada mi czytać. Dowiedziałem się, że jest Pan chirurgiem. Bardzo poszukiwany fach w tych stronach. Proszę mi powiedzieć, jaka jest Pana specjalizacja?
Oczekiwał na odpowiedź Bane'a.
Gdy Bane udzielił mu odpowiedzi Anomander przeszedł dalej.
- Przejdźmy teraz do Julii Renard, lat 12, urodzonej prawdopodobnie w świecie ludzi et cetera, et cetera. Mam w związku z jej przypadkiem kilka pytań.
Dał Banowi czas by pytanie do niego dotarło i chwilę na przygotowanie linii obrony.
- Alice, zaparz proszę herbaty i przygotuj kakao dla małej. Będziemy w saloniku.
Alice skinęła głową i zniknęła na zapleczu.
- Przepraszam – powiedział Anomander jakby tłumacząc nagły zwrot do innej osoby – Proszę mi powiedzieć jak doszło do zdarzenia i gdzie miało ono miejsce? Skrzydło straciło funkcje całkowicie czy tylko częściowo? Czy dziecko potrafiło używać skrzydeł do latania? To, że skrzydło się zrosło to zasługa jej własnych mocy czy ktoś jej pomógł?
Gdy Bane odpowiadał, Anomander wskazał mu drogę do pokoju wypoczynkowego zachęcając by szedł koło niego.
W końcu nie wypada trzymać gości w hallu a tym bardziej prowadzić tam przesłuchania.
Skrzydłem lekko skinął na Ediego by ten podążył za nimi. Cóż, „Strzeżonego ...itd.”

Z/T WSZYSCY - ZAPRASZAM DO POKOJU WYPOCZYNKOWEGO

Bane - 12 Styczeń 2017, 17:57

Trochę było mu szkoda Alice, bo wchodząc do Kliniki zostawił za sobą mokre ślady na podłodze. Kobieta widząc to, nie powiedziała jednak nic, tylko posłała mu promienny uśmiech. Odwzajemnił go, będąc przy tym trochę zakłopotany - w końcu dodaje jej tylko roboty, nieprawdaż? Chociaż z drugiej strony... Przecież nie wiedział, czy to ona sprząta. Ktoś inny mógł być za to odpowiedzialny.
- Świeża pościel, ręczniki i kolacja czekają na państwa w waszych pokojach. - powiedziała rzeczowo po czym weszła za biurko.
Nie czekając długo, Bane skierował się w kierunku schodów. Zatrzymał się przed nimi i dopiero wtedy położył Tulkę na podłogę.
- Mam nadzieję, że ci się podobało, bo mnie bardzo. - powiedział a błysk w oku świadczył o tym, że mimo przemoczenia czuł się bardzo dobrze. Lot z Anomanderem tak mu się spodobał, że z pewnością będzie chciał to powtórzyć. Oczywiście... jeśli Anomander wytrzyma swoje przemiany.
- Przepraszam cię, ale zostawię cię teraz samą, Kruszyno. - westchnął odrzucając mokre włosy z czoła. Nie podobało mu się, że jest mokry. Czuł też, że śmierdzi ziemią, mokrym ciałem i piórami... Czeka go długi prysznic. Nie był przesadnie pedantyczny, ale uważał, że higiena musi zawsze stać na pierwszym miejscu. Może chodzić głodny i niewyspany, ale byle był czysty.
Przykucnął i pogłaskał lisi łepek. Podrapał zwierzątko pod bródką.
- Gdyby się coś działo, wiesz gdzie będę. Możesz mnie budzić nawet w środku nocy, byle było to coś ważnego. - dał jej lekkiego pstryczka w nos. Jego oczy śmiały się chociaż usta pozostawały w beznamiętnym układzie. - Bo jak mnie obudzisz w nocy by przypomnieć która godzina, doświadczysz mojego niekończącego się narzekania. A mało kto wytrzymuje przy mnie więcej niż minutę, gdy zaczynam ględzić. - zaśmiał się po czym wstał.
Skierował się ku swojej części mieszkalnej. Odwrócił się jeszcze tylko by podziękować Alice i pomachać lisiej dziewczynce.
Na rozmowę będzie czas jutro. Teraz był głodny, przemoczony i wbrew pozorom które tak starał się zachować, baaardzo zmęczony.

z/t

Tulka - 12 Styczeń 2017, 22:03

Wsłuchiwała się w słowa czarnowłosego i tylko przytaknęła lekko główką. Gdy Bane ruszył w stronę budynku powiedziała tylko jeszcze w stronę gada - dobranoc panie doktorze.
Przymknęła oczka czując jak białowłosy zaczął ją głaskać. Wtuliła się do niego mocniej i delikatnie poruszała swoim ogonkiem. Zamknęła oczka zadowolona. Była zmęczona i przemoczona, jednak mimo to szczęśliwa, a pieszczoty Bane'a jeszcze jej szczęście potęgowały.

W recepcji spojrzała na wujka gdy ten postawił ją na podłodze. - Bardzo mi się podobało - powiedziała wesoło i zamerdała ogonkiem. Wtuliła się w jego dłoń, gdy mężczyzna pogłaskał ją po głowie. Otrzepała lekko gdy pacnął ją w nosek. Zamieniła się znów w dziewczynkę - będę pamiętać, dobranoc wujku! - powiedziała gdy ten ruszył już do swojego pokoju. Sama marzyła o tym, żeby wziąć długi prysznic i położyć się do łóżeczka. Już nawet nie musiała jeść kolacji, ale skoro ta na nią czekała to nie miała co narzekać, prawda?
Już miała ruszyć na górę, życząc pani Alice dobrej nocy, gdy ta zatrzymała ją jeszcze - Julio, zamknęłam Amber w transporterze, żeby nie dobrała się do kolacji, więc nie zdziw się, że nie biega po pokoju - uśmiechnęła się miło do dziewczynki. Tulka przytaknęła, że rozumie i ruszyła szybkim krokiem do pokoju, mając nadzieję, że Amber wytrzyma jeszcze nim dziewczynka się umyje.

zt

Rosemary - 13 Luty 2017, 20:18

Przez prawie połowę trasy nie odezwała się ni słowem. Po prostu gdyby coś powiedziała, byłaby to kolejna wiązanka soczystych wyzwisk i przekleństw. Już dawno nie była tak nieziemsko zła. Ostatni raz chyba tej feralnej nocy, gdy wyszła z domu Lusiana. Prawdę mówiąc nie powinno jej dziwić że spotkała tu tego powaleńca. Ale czy ona sama miała prawo nazywać kogokolwiek powalonym? Ona, która potrafi wymordować nic nie winną rodzinę bo ktoś jej tak zlecił? Jeszcze czerpiąc przyjemność z tego? Ona która gdy widzi jak dziecko spada z drzewa, najchętniej posadziła by je jeszcze wyżej i kopnęła tak że złamało by sobie kark? Przecie to ona dochodzi podczas gdy ktoś ją dusi albo się nad nią znęca, lub gdy dzieje się to odwrotnie. Czy ktoś kto po prostu zemścił się na niej, wieki temu, za to jak go potraktowała, jest kimś gorszym niż ona sama? Nie.
Jednak nie zmieniło to jej gniewu i rozczarowania. Przecież ten świat nie może być tak mały że po tych cholernych 10 latach wpada akurat na tego lisiego zboczeńca? Pozostało jej mieć nadzieję że nigdy więcej na niego nie wpadnie. Wtedy albo on albo ona by umarło. Nie miała zamiaru mu tego odpuścić. Tym razem ją zaskoczył. Na następny raz będzie przygotowana. Zabije go albo on zabije ją. Inaczej nie ma prawa się to skończyć. Nie potrafiłaby po prostu mu odpuścić. Nie byłaby wtedy Rosemary.
Spojrzała w ciemne już niebo. Przez to że szli jakimś lasem niezbyt było widać w sumie cokolwiek. Nie przepadała za lasami. Wolała zatłoczone miasta. To było jej środowisko. W mieście potrafiła się odnaleźć ale w takich puszczach... Tu było całkiem inaczej. A może jednak podobnie? Tylko jednak inaczej? Bredzisz. Za dużo emocji staruszko
Dzięki tej dłużącej się drodze i spokojowi dookoła trochę się opanowała. Jednak skoro była noc i to dość późna znaczyło to że ominęła jeden posiłek. Jej pirania w bebechach jakby nagle się przebudziła a wraz z nią suchość w gardle godna miara Sahary. Westchnęła. W sumie Gopnikowi chyba powinna wyjaśnić choć trochę. Właśnie. Gopnik!
Rozejrzała się rozkojarzona. Przez to że jej gadatliwy kompan milczał, kompletnie o nim zapomniała. Zwolniła trochę by zrównać swoje tempo z jego.
- To co się tam stało... Umm. Zapomnij o tym co? Sama nie wiem dlaczego tak zareagowałam...- o Ty paskudna kłamczucho.- Gawain nie miał z tym nic wspólnego. Żeby to było jasne. Guzik mnie obchodzi kto jakiej jest rasy. Gdyby chciał mi coś zrobić, zrobiłby to gdy nikt nie zwracał na nas uwagi - przeczesała swoje włosy palcami. Nie była pewna po co mu się tłumaczy. Może dlatego że zaproponował jej nocleg? Nie żeby była taką naiwniaczką by nie domyślić się że liczy na powtórkę z rozrywki. Nie mniej jednak było to dosyć miłe.
– Gdyby nie ten czarny sierściuch te popołudnie mogło by się skończyć o wiele milej. I pomyśleć że trafiłam na niego, akurat na niego po tych jebanych 10 latach!- znowu się uniosła. Jednak za każdym razem jak myślała o tym facecie ciśnienie jej szło w górę. Wzięła głębszy oddech. Głodna. Do diaska!- Przepraszam ale padne tu zaraz trupem jak czegoś nie zjem- najpierw zatrzymała się i pocałowała mężczyznę. Długo i namiętnie. Jedną ręką jeżdżąc po jego torsie a drugą drapiąc jego kark. Co najdziwniejsze w jej pocałunku można było wyczuć pewnego rodzaju czułość. Czyżby nerwy dały jej się aż tak w kość? Po paru chwilach przerwała pocałunek i wgryzła się powoli w jego szyję z drugiej strony niż poprzednio. Nie była ani gwałtowna, ani agresywna. Po prostu sączyła jego krew. Nie chciała by jej tu padł więc gdy tylko poczuła że da radę jeszcze pociągnąć jeszcze dwie, trzy godziny, oderwała się od niego.
- Jak będziemy wracać, zajrzymy do mrocznych zaułków. Na pewno mają tam jakąś fajną knajpkę a kto wie. Może trafię na swoje mieszkanie?- westchnęła wycierając usta. Gdy szli dalej, była tuż przy mężczyźnie na wypadek gdyby zasłabł. Spotkanie Lusiana wpłynęło na nią bardziej niźli byłaby zdolna się do tego przyznać.
No i w końcu dotarli do tej całej kliniki. Był już dzień, co było dość szokujące. Szli w końcu całą noc a ona niezbyt czuła zmęczenie. Chciała mieć to już po prostu za sobą. Naprawią jej piękne ciało a później się pożywi i porządnie napije. Cały teren był gigantyczny. Budynek sam w sobie nie zrobił na niej większego wrażenia. Po tym świecie spodziewała się czegoś mniej ludzkiego? Jakieś czary mary hokus pokus? Nie żeby źle to wyglądało. Wybudowane gustownie ale bez szału. Bruk na podjeździe był ułożony od ciemnego do jasnego co w sumie fajnie wyglądało. Brama była otwarta więc od razu przeszli na dziedziniec. Stamtąd weszli do tego giganta. Recepcja też tyłka jej nie urwała. Była jednak na tyle uspokajająca że nawet nie zamarudziła. Podeszła do kobiety stojącej za ladą.
- Przyszliśmy że tak powiem się naprawić. Niby nic aż tak poważnego ale jednak lepiej się tego pozbyć- kobieta kiwnęła głową, coś sobie zapisała i wyszła. Rosemary zdjęła płaszcz który założyła podczas drogi i usiadła na krześle.
- Mam nadzieję że nie jest tu jak u ludzi i nie zapuszczę korzeni zanim mnie ktoś przyjmie - powiedziała z przekąsem w stronę kapeluta.

Gopnik - 13 Luty 2017, 23:02

Odkąd zaczęli podróż z Cukierkowej Ulicy do Kliniki, ani Rosemary, ani Michaił nie wypowiedzieli ani słowa. Szli w ciszy raźnym krokiem, patrząc przed siebie. Rosie zdawała się być kłębkiem nerwów, parła przed siebie, niemal nie zwracając uwagi na przeszkody. Gopnik natomiast miewał między falami nerwów przebłyski zadowolenia spowodowane wizją kolejnego, być może mile spędzonego wieczoru przy szklaneczce, butelce, albo skrzynce whisky i pięknej, bądź strasznie w złym humorze, kobiety. Będzie musiał ją pocieszyć. Znał na to kilka sposobów.
Owe przebłyski były jednak króciutkie, gdyż o wiele więcej myślał, o tym co się wydarzyło. Ten sympatyczny lisek, ten żartowniś, ten łobuziak, ale i zarazem szarmancki dżentelmen, zrobił coś Rosie. I to coś na tyle okropnego, że na sam widok blondynkę opanował paraliżujący strach, wręcz panika. Kapelusznik nigdy by nie podejrzewał, że ona jest w stanie się kogokolwiek bać. Wszak czerpała przyjemność z mordowania i udziału w wojnach. Z tego wynikało, że albo to, co zrobił jej Lusian, było gorsze niż okropieństwa wojny, albo urocza dziewczyna troszkę okłamała Skadowskiego. Tak czy owak tamten bardzo silny lęk musiał mieć swoje uzasadnienie. A Gopnik wolał je znać.
Para szła przez las. Kapelut lubił lasy. Przez spacer po jednym z nich przecież wrócił do miejsca, gdzie się urodził, a jak wiadomo, nie ma miejsca jak dom. Drzewa przyjemnie szumiały a nozdrza wypełniał zapach ściółki. Byłoby pięknie, gdyby nie ten cały stres. Twarz Rosie wyrażała złość i natłok myśli. Nadal milczała, do czasu aż jakby zdawała się ocknąć. Wtedy zaczęła się tłumaczyć, jednak robiła to dość pokracznie. Jak Gopnik mógł zapomnieć o czymś takim. Ale dobra, nie będzie do tego wracać. Czasami lepiej nie rozdrapywać starych ran. Tym bardziej, że na wspomnienie o Lusianie znowu się poddenerwowała. Rusek przytaknął gestem i powiedział:
- Dobra, rozumiem. Nie będę drążyć tematu. Jeżeli on jest jednak niebezpieczny, nie wiem, lepiej z nim nie przebywać, powiedz mi. Coś musiało być na rzeczy. Ona na pewno wie, czemu zareagowała tak, a nie inaczej. Dobrze, że zmieniła temat na jedzenie. Już chciał dać jej znać, że nie ma problemu, może sie posilić, gdy go pocałowała. Pocałunek nie był tak wulgarny i przesycony erotyzmem. Był o wiele spokojniejszy niż wcześniejsze, jakie on od niej otrzymał. Położył jedną rękę na jej plecach, drugą wplótł we włosy i przytulił kobietę, gdy ta wpijała się mu w szyję. Samo ugryzienie też nie było tak zachłanne. Ot, napiła się tyle ile potrzebowała.
- Oczywiście, spodobała ci się ta okolica? - powiedział i lekko się zachwiał. Nie było w tym nic groźnego, po prostu lekko odczuł osłabienie, po chwili wszystko już było w porządku. - A jeżeli chodzi o picie, na mnie możesz na prawdę zawsze liczyć. Mam nadzieję, że tamten lekarz zrobi mi moją wątrobę. Podobno ci magicy potrafią zdziałać cuda. - stwierdził żywo.
Szli całą noc. Gdy dotarli na miejsce, Gopnik nie czuł nóg. Poraz pierwszy widział to miejsce, choć sporo o nim słyszał. Było tu dość... Ludzko. Akurat to dobrze, Kapelusznik uwielbiał ludzi. W środku poczekalnia przypominała przychodnię ze skansenu. Co prawda było tu dość archaicznie, ale mimo wszystko bardzo elegancko. Gdy Rosemary poszła się zapisać, Gopnik stanął za nią. Do jej słów dodał.
- No i przydałoby się obejrzeć moją wątrobę. Nie wiem czy nie jest z nią coś nie tak.
Gdy Rosie usiadła, Kapeusznik przykucnął obok niej, silnie trzymając pięty na ziemi. i poprawił kapelusz. Nauczył się tego sposobu odpoczynku podczas pobytu w Rosji i teraz wolał momentami taką pozycję niż siedzenie na twardym krześle. Gdy Senna Zjawa zażartowała o zapuszczeniu korzeni, odpowiedział:
- Zaraz powinien się ktoś nami zająć, przynajmniej mam taką nadzieję. Nigdy tu nie byłem, ale chyba oszaleję, jeśli będę musiał czekać dłużej niż godzinę...

Bane - 13 Luty 2017, 23:24

Wyszedł z pokoju wypoczynkowego i przez chwilę stał pod drzwiami. Zły na to, że musiał opuścić przedstawienie wzniósł pięści ku niebu i skrzywił się.
Kurwa! Dlaczego pacjenci przyszli w takim momencie! Nie mogli poczekać ze swoimi dolegliwościami jeszcze jakieś... pięć minut?
Westchnął i opanował się. Wygładził pomiętą koszulkę w której było nie było spał, przeczesał rozczochrane włosy i wszedł do recepcji.
Przechodząc obok psa, leżącego na swoim miejscu, gdzie zawsze, zwolnił kroku. Psisko podniosło łeb i spojrzało na niego swoimi miodowymi oczami. Kiedyś Bane odrobinę bał się tego spojrzenia - było dzikie, jak i same psy Anomandera. Jednak z czasem przywykł do tych zwierząt. Nie były wylewne, nie okazywały radości, ale zaakceptowały Bane'a.
Pogłaskał leżącego na posłaniu Ediego i ruszył ku pacjentom, odprowadzany spojrzeniem psa.
Gdy w końcu wyszedł na przeciw przybyłych, mogli ujrzeć ubranego w spodnie dresowe i koszulkę białowłosego mężczyznę, z rękoma w kieszeniach. Na jego twarzy nie malowało się zupełnie nic, oczy miał lekko przymrużone. Podszedł do dwójki czekającej na pomoc.
- Dzień dobry. - powiedział krótko. Obejrzał ich szybko, taksując wzrokiem. Wyglądali jak dwa uzupełniające się obrazy nędzy i rozpaczy. Czyżby zaatakowała ich sfora psów? A może... No cóż. Bane miał nosa do tych spraw, więc nie zdziwiłby się gdyby ich obrażenia były związane z wyjątkowo brutalną zabawą. No ale żeby od razu dusić?
Najpierw obejrzał sobie kobietę. Była na swój sposób śliczna, mimo zadrapań i nieładnych sińców. Chwilę dłużej zawiesił wzrok na dekolcie - przyzwyczajeń nie zmieni. Gdy przeniósł wzrok na mężczyznę w kapeluszu, prawie parsknął śmiechem. Siedział jak... Typowy ruski dresiarz. Bane uśmiechnął się tajemniczo.
- Zapraszam pod gabinet pierwszy, za chwilę państwa przyjmę. - powiedział tylko po czym odwrócił się na pięcie i skierował ku swojemu mieszkaniu. Szybko się przebierze, doprowadzi do ładu włosy i zejdzie by udzielić pomocy.
Ale, do cholery jasnej! Na prawdę nie mogli przyjść później!? Przegapi przemowę Anomandera!

z/t -> dalsza akcja: Pokój nr 1

Rosemary - 14 Luty 2017, 10:41

Nie odpowiedziała na pytanie Gopnika. Nie była pewna do końca czy chodzi o to że Mroczne zaułki jej się spodobały. Były po prostu po stokroć lepsze niż ten cukierkowy rzyg. Nie zamieszkałaby na cukierkowej, choćby mieli ją ćwiartować. Chwilowe mieszkanie u kapeluta jeszcze było okej. Jednak nie rozumiała jak ten zrusyfikowany facet może tam mieszkać.
W jej myślach obijało się to co wydarzyło się podczas jej krótkiego posiłku. Dlaczego Gopnik ją przytulił? Prawdę powiedziawszy był to pierwszy raz kiedy ktokolwiek dotknął ją w ten sposób. Było to w odczuciu dość dziwne. Nie żeby miała mu to za złe czy coś. Za złe raczej miała sobie to że miała te chwilę słabości. I pokazała się otoczeniu jako słaba. Cholerny Lusian..
Co do picia, była pewna że może liczyć w tej kwestii na kapelusznika. Z tego co spostrzegła przez te dwa dni, rusek lubował się w alkoholu. Zastanawiała się ile też on musi wychlać by paść trupem. Wiadome że każdy organizm jest inny i każdy ma swoje własne limity. Jednak Michaił sądząc po tym wszystkim musi mieć dość wysoki próg.
- Przekonam się to uwierzę. Ludzcy chirurdzy plastyczni też podobno działają cuda ale jak czasem patrze na te wypchane silikonem laleczki to aż mam ochotę wrzucić je do ognia i sprawdzić czy dym będzie typowy dla plastyku. - ona sama była całkiem naturalna. Chirurgia plastyczna byłą dziedziną dla artystów. Serio. Jakby ona miała się babrać w upiększaniu bab z kompleksami to dokonałaby chyba masowych mordów.
Gdy tak siedzieli i czekali Rosemary spostrzegła wielkiego psiora na dywanie chyba z niedźwiedzia. Pies łypał na nich ostrzegawczo. Jego złote oczy zdawały się wysyłać wręcz groźbę w ich stronę: Jeden nieostrożny ruch a po tobie. Kobieta nigdy nie przepadała jakoś specjalnie za pupilami domowymi. Zbyt często się przenosiła, w dodatku nie miała czasu na niańczenie czegoś co jest bezużyteczne. Marnowanie czasu który można spożytkować na wiele przyjemniejszych czynności.
W pewnym momencie przez recepcje przebiegła jakaś ruda dziewczyna. Za duże dresy i wielka męska koszula powodowały że wydawała się taka..mała. Nie to jednak tym razem zwróciło szczególną uwagę Sennej. A to że dziewczyna miała uszy lisa oraz skrzydła. Do tej pory nie widziała takiej mieszanki. Czyżby jakaś hybryda? A może senna zjawa? A jeśli hybryda to jak? Ah! Aż ją świerzbiły palce by położyć ją na stole i rozkroić by sprawdzić co się kryje w tym jej ciałku. Lisia dziewczyna wparowała do jakiegoś pokoju a następnie wypadła z niego z jakimiś przyborami. Albo pacjentka albo kij wie. Na lekarza nie wyglądała.
Tuż po tym jak zniknęła a Gopnik powiedział że oszaleje jak do godziny nikt się nimi nie zajmie zjawił się facet w pomiętej koszuli i dresach. Rany! Dlaczego wszyscy paradują w dresach? Jakaś nowa moda czy jaki pies? Najpierw Gopnik, potem ta dziwna dziewczyna a teraz lekarz. W dresach to można ewentualnie spać ale żeby normalnie tak paradować? No błagam...Rosemary nawet by w czymś takim nie zasnęła. Zwykle sypia albo nago albo w jakiejś fikuśnej bieliźnie. Miał dość chrapliwy głos. Najdziwniejsza była jego skóra. Miała taki niezdrowy szary odcień. Ogólnie facet dość dziwny. Niby przystojny ale... te oczy.
Kobieta przewróciła oczami gdy mężczyzna powiedział im dokąd się skierować a potem zwiał.
- Są tu szybsi niż u ludzi. Tam to byś zdążył skamienieć w tym swoim przykucu a nadal nikt by się nie zjawił- Klepnęła Gopnika w ramię i oboje ruszyli pod wskazany gabinet.


z.t oboje.

Soph - 15 Luty 2017, 23:54

List spisany nieco ozdobnym, lecz przejrzystym i schludnym pismem na oficjalnej papeterii Arcyksięcia, opatrzony nienaruszoną woskową pieczęcią, dostarczony został pocztą kruczą z samego rana czwartego dnia tygodnia do Recepcji. Zaadresowany do Dyrektora przybytku, zawierał zwięzłą, jednoznacznie brzmiącą wiadomość:

Cytat:
W imieniu Lorda Protektora Krainy Luster, arcyksięcia Agasharra Rosarium, jego sekretarka, hrabina Esmé de Chardonnay, chciałaby zająć szanownemu doktorowi Anomanderowi van Vyvern kilka dłuższych chwil w dowolnie wybranym dniu nadchodzącego tygodnia.
Jego lordowska mość wyraził zainteresowanie coraz prężniejszą działalnością Kliniki i wysyła swoją pełnomocniczkę, by dialogiem, wizytą i obecnością przedstawić chęć potencjalnej współpracy, a także naświetlić kilka kwestii dotyczących istnienia rzeczonej ambasady na ziemiach Krainy Luster.

Czekam na odpowiedź; ptak jest do Pańskiej dyspozycji, swobodnie odnajdzie drogę do Różanego Pałacu.
Uprzejmie,
Esmé de Chardonnay


Kruk jest przeciętnych dla gatunku rozmiarów, czarny; pochodzi z arcyksiążęcej ptaszarni.

Anomander - 18 Luty 2017, 16:37

Anomander odebrał list. Szybko przesunął wzrokiem po linijkach tekstu i uśmiechnął się pod nosem. Spotkanie? Nie ma problemu. Ciekawe co zaproponują. Trzeba będzie zerknąć w terminarz i podać datę. Pani de Chardonnay? Cóż za oryginalne nazwisko, prawie tak samo oryginalne jak de Cordoba, Smith czy inny van Decker. Co drugi pies to Burek. Ciekawe czy jest prawdziwe?. Spojrzał na swoje nazwisko. Co za dzika kraina albo niewykształcony skryba. Nazwiska się odmieniają ignorancie.. Jedna rzecz go zaniepokoiła. Ciekawe, że znają tu pojęcie takie jak ambasada, a jeszcze ciekawsze jest to, że do Księcia Jegomości dotarł wewnętrzny regulamin placówki. Nic ino magia albo szpieg wśród swoich.. Spojrzał na podpis nadawcy „Uprzejmie” co? Przyznaję się do bycia nosicielką świerzbu? Proszę o zapomogę? Uprzedzam, że śmierdzę? Jeśli to jest oficjalne pismo to dziś wieczorem będziemy się bawić w pisanie odpowiedzi.
Przed oczyma stanął mu obraz Ilji Riepina o tytule Kozacy piszą list do sułtana . Skoro tak wygląda tu oficjalna korespondencja to i odpowiedź musi być na podobnym poziomie.
Schował papierek do kieszeni. Kazał nakarmić i zamknąć kruka w klatce i poszedł do sali chorych.

ZT



Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group